poniedziałek, 3 sierpnia 2020

"Beskid bez kitu" - recenzja konkursowa Mikołaja Bala


Zaczął się czas kwarantanny. Wszystko spowolniło i nabrało innych wartości. Na szafce pojawiły się książki do przeczytania, na które kiedyś zabrakło mi czasu. Dużo tego. Myślę, że zacznę od… czegoś, co przeniesie mnie w inny wymiar, albo w jakieś ładne miejsce, gdzie nie mogę teraz pojechać … coś lekkiego.

Tak!  Będzie to „Beskid bez kitu” Marii Strzeleckiej. Naprawdę świetnie wydana książka, trochę taka w starym stylu, 

z artystycznymi ilustracjami  (bo autorka skończyła warszawską ASP). Poza tym… spotkaliśmy się kiedyś 

na leśnym spacerze ornitologicznym 

w Wesołej (prowadzonym notabene przez Stanisława Łubieńskiego), więc tym bardziej ciekawiła mnie Jej książka. Nawet bardzo.

 Postanowiłem, że przeczytamy tą książkę rodzinnie, razem z braćmi i rodzicami, 
że spędzimy w ten sposób wieczory i przeniesiemy się w ten trudny czas do cudownego Beskidu Niskiego, nam również skądinąd bardzo bliskiego.
I tak też się stało, choć wybierając tą pozycję nie wiedziałem, że aż tak rozbudzi we mnie tyle moich własnych wspomnień, beztroskich wakacji u mojej babci na wsi, 
czy niesamowitej bliskości z przyrodą. 

„Beskid bez kitu” to powiązane ze sobą dwie opowieści. Nie bez przyczyny w pierwszej części główną bohaterką jest ośmioletnia dziewczynka Teresa/Terka, która wychowuje się w Beskidzie, aby zapewne w kolejnej stać się dorosłą kobietą i zabrać tam swoją córkę. 
Być może sami odnajdujemy w sobie taką zależność, że to, co przeżyliśmy kiedyś 
w dzieciństwie, ma duży wpływ w naszym dorosłym już życiu i chcemy przekazać tę wiedzę swoim dzieciom. To widocznie okazuje się być całkiem naturalne, a historie, które opisuje Maria Strzelecka wcale nie muszą być zmyślone…

W tej książce nie znajdziemy wartkiej akcji, wielu bohaterów czy intryg. To książka 
o obserwowaniu natury, życiu zgodnie z nią i jej cyklem, jedności i miłości do niej, która wzrasta wraz z wiekiem i rozwija pasję wrażliwego na przyrodę człowieka.

Terkę poznajemy jako ośmiolatkę, która w latach PRL-u chodzi do wiejskiej szkoły 
gdzieś w Beskidzie Niskim, lecz zamiast pasji w szkole, odnajduję pasję poza nią, czyli 
na łąkach, w lesie i u „przyszywanej” babci Tekli – Łemkini.

Opowiadanie czyta się jednym tchem, jakby samemu wróciło się ze szkoły, wpadło do sklepiku po drożdżówkę i zaraz potem pędziło z górki na rowerze, udając, że jedzie się przez pola i łąki na motorze. Samą już przygodą mogą być odwiedziny babci Tekli, której zawozi się zakupy, bo po drodze zaciekawia stara blaszana cerkiew z kopułką, czy lecący tam ptaszek cierniokręt.

Takich chwil w książce jest wiele, gdzie tłem jest beztroskie życie w zgodzie z naturą.  Sami mimochodem zatrzymujemy się i wyciszamy, poznajemy roślinyi zioła, czujemy zapach smażonych kwiatów hyćki (czarnego bzu) w cieście naleśnikowym, jesteśmy świadkami przeraźliwych odgłosów, które wydaje nocą jaźwiec ( borsuk).
Zostając u babci na noc, poznajemy zabobony ludowe, puszczanie wianków w Sobótkę czy zrywamy zioła przy księżycu.

Babcia Tekla opowie jeszcze wiele interesujących rzeczy, od niej dowiemy się o tajemnicach cerkwi, o ikonostasie, o krywocie, o nieistniejących już wsiach i miasteczkach Beskidu, 
o ciekawostkach z życia roślin i zwierząt. Wszystko opowiedziane ot tak, od niechcenia, podczas wykonywania prostych, domowych czynności.

Gdy zaczynają się wakacje Terka spędza je oczywiście u babci. Las wkoło jest dla niej wielkim obserwatorium a cerkiew staje się teatrem, w której chcą z babcią wystawić zmienioną nieco sztukę o czerwonym kapturku. Czy będzie im wolno, w czasie cenzury? Terka sama doświadczy, czym jest propaganda i nieprawda tamtych czasów. Odkryje też jak funkcjonuje przyroda i że zjedzona przez wilki owca, to nic złego, bo takie są prawa natury. Odkryje też, że jest jej częścią.

Druga część książki to zaskakujący skok w czasie. Przenosimy się we współczesność.
Zakradamy do namiotu gdzieś w Beskidzie nad Wisłokiem, gdzie mama czyta swojej małej córce książkę o … geologii. Nie bez przyczyny tablice geologiczne pokazują Karpaty 
i warstwy jak w torcie, bo… przecież ”chodząc po Beskidzie, tak naprawdę chodzimy 
po prehistorycznym dnie oceanu”.

Mama z córką Nelą nocują na dziko na jednej z malowniczych łąk, przyrządzają posiłki, szykują do wyjścia w góry, poznają i zbierają zioła i rośliny jadalne. Mama przekazuje córce wiedzę, którą sama zbierała przez lata, opowiada ciekawostki o roślinach, dzikich zwierzętach, szczególnie o wilkach. Pragnie zaszczepić w córce ciekawość, odwagę, wyznacza jej zadania, ale nie przemęcza.
Na szczycie przy gorącej herbacie z termosu mama opowiada Neli legendę o Beskidnikach 
i tajemniczej miłości Czarnego Jury i hrabianki Izabelli, aby przybliżyć
moc roślin trujących…
Prosta wędrówka staje się pretekstem do zabawy, nauki i uważności.
Po wędrówce - czas odpoczynku, wyciszenia i wsłuchiwania się w otoczenie, bo
…” nie ma co gadać o Beskidzie, to trzeba poczuć, przepuścić przez siebie”.
 Tym bardziej trudno było skończyć czytać ostatnią kartkę i na pytanie młodszego brata  „No to kiedy jedziemy w Beskidy?”  zostawić znak zapytania …


Mikołaj Bal


Maria Strzelecka - "Beskid bez kitu"
Wydawnictwo: Libra Pi
ISBN: 978-83-9552-327-4

Recenzja otrzymała Wyróżnienie Biblioteki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz