Zaczął się czas
kwarantanny. Wszystko spowolniło i nabrało innych wartości. Na szafce pojawiły
się książki do przeczytania, na które kiedyś zabrakło mi czasu. Dużo tego.
Myślę, że zacznę od… czegoś, co przeniesie mnie w inny wymiar, albo w jakieś ładne
miejsce, gdzie nie mogę teraz pojechać … coś lekkiego.
Tak! Będzie to „Beskid bez kitu” Marii Strzeleckiej. Naprawdę świetnie wydana książka, trochę taka w starym stylu,
z artystycznymi ilustracjami (bo autorka skończyła warszawską ASP). Poza tym… spotkaliśmy się kiedyś
na leśnym spacerze ornitologicznym
w Wesołej (prowadzonym notabene przez Stanisława Łubieńskiego),
więc tym bardziej ciekawiła mnie Jej książka. Nawet bardzo.
że spędzimy w ten sposób
wieczory i przeniesiemy się w ten trudny czas do cudownego Beskidu Niskiego,
nam również skądinąd bardzo bliskiego.
I tak też się stało, choć
wybierając tą pozycję nie wiedziałem, że aż tak rozbudzi we mnie tyle moich własnych
wspomnień, beztroskich wakacji u mojej babci na wsi,
czy niesamowitej bliskości
z przyrodą.
„Beskid bez kitu” to
powiązane ze sobą dwie opowieści. Nie bez przyczyny w pierwszej części główną
bohaterką jest ośmioletnia dziewczynka Teresa/Terka, która wychowuje się w
Beskidzie, aby zapewne w kolejnej stać się dorosłą kobietą i zabrać tam swoją
córkę.
Być może sami odnajdujemy w sobie taką zależność, że to, co przeżyliśmy kiedyś
w dzieciństwie, ma duży wpływ w naszym dorosłym już życiu i chcemy przekazać tę
wiedzę swoim dzieciom. To widocznie okazuje się być całkiem naturalne, a
historie, które opisuje Maria Strzelecka wcale nie muszą być zmyślone…
W tej książce nie znajdziemy
wartkiej akcji, wielu bohaterów czy intryg. To książka
o obserwowaniu natury,
życiu zgodnie z nią i jej cyklem, jedności i miłości do niej, która wzrasta
wraz z wiekiem i rozwija pasję wrażliwego na przyrodę człowieka.
Terkę poznajemy jako
ośmiolatkę, która w latach PRL-u chodzi do wiejskiej szkoły
gdzieś w Beskidzie
Niskim, lecz zamiast pasji w szkole, odnajduję pasję poza nią, czyli
na łąkach,
w lesie i u „przyszywanej” babci Tekli – Łemkini.
Opowiadanie czyta się jednym
tchem, jakby samemu wróciło się ze szkoły, wpadło do sklepiku po drożdżówkę i
zaraz potem pędziło z górki na rowerze, udając, że jedzie się przez pola i łąki
na motorze. Samą już przygodą mogą być odwiedziny babci Tekli, której zawozi
się zakupy, bo po drodze zaciekawia stara blaszana cerkiew z kopułką, czy
lecący tam ptaszek cierniokręt.
Takich chwil w książce jest
wiele, gdzie tłem jest beztroskie życie w zgodzie z naturą. Sami mimochodem zatrzymujemy się i wyciszamy,
poznajemy roślinyi zioła, czujemy zapach
smażonych kwiatów hyćki (czarnego bzu) w cieście naleśnikowym, jesteśmy świadkami
przeraźliwych odgłosów, które wydaje nocą jaźwiec ( borsuk).
Zostając u babci na noc, poznajemy
zabobony ludowe, puszczanie wianków w Sobótkę czy zrywamy zioła przy księżycu.
Babcia Tekla opowie jeszcze wiele
interesujących rzeczy, od niej dowiemy się o tajemnicach cerkwi, o ikonostasie,
o krywocie, o nieistniejących już wsiach i miasteczkach Beskidu,
o
ciekawostkach z życia roślin i zwierząt. Wszystko opowiedziane ot tak, od
niechcenia, podczas wykonywania prostych, domowych czynności.
Gdy zaczynają się wakacje
Terka spędza je oczywiście u babci. Las wkoło jest dla niej wielkim obserwatorium
a cerkiew staje się teatrem, w której chcą z babcią wystawić zmienioną nieco
sztukę o czerwonym kapturku. Czy będzie im wolno, w czasie cenzury? Terka sama
doświadczy, czym jest propaganda i nieprawda tamtych czasów. Odkryje też jak
funkcjonuje przyroda i że zjedzona przez wilki owca, to nic złego, bo takie są
prawa natury. Odkryje też, że jest jej częścią.
Druga część książki to
zaskakujący skok w czasie. Przenosimy się we współczesność.
Zakradamy do namiotu gdzieś w
Beskidzie nad Wisłokiem, gdzie mama czyta swojej małej córce książkę o …
geologii. Nie bez przyczyny tablice geologiczne pokazują Karpaty
i warstwy jak
w torcie, bo… przecież ”chodząc po Beskidzie, tak naprawdę chodzimy
po
prehistorycznym dnie oceanu”.
Mama z córką Nelą nocują na
dziko na jednej z malowniczych łąk, przyrządzają posiłki, szykują do wyjścia w
góry, poznają i zbierają zioła i rośliny jadalne. Mama przekazuje córce wiedzę,
którą sama zbierała przez lata, opowiada ciekawostki o roślinach, dzikich
zwierzętach, szczególnie o wilkach. Pragnie zaszczepić w córce ciekawość,
odwagę, wyznacza jej zadania, ale nie przemęcza.
Na szczycie przy gorącej
herbacie z termosu mama opowiada Neli legendę o Beskidnikach
i tajemniczej
miłości Czarnego Jury i hrabianki Izabelli, aby przybliżyć
moc roślin trujących…
Prosta wędrówka staje się
pretekstem do zabawy, nauki i uważności.
Po wędrówce - czas odpoczynku,
wyciszenia i wsłuchiwania się w otoczenie, bo
…” nie ma co gadać o
Beskidzie, to trzeba poczuć, przepuścić przez siebie”.
Tym bardziej trudno było
skończyć czytać ostatnią kartkę i na pytanie młodszego brata „No to kiedy jedziemy w Beskidy?” zostawić znak zapytania …
Maria Strzelecka - "Beskid bez kitu"
Wydawnictwo: Libra Pi
ISBN: 978-83-9552-327-4
Recenzja otrzymała Wyróżnienie Biblioteki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz